poniedziałek, 29 października 2012

Zołza Założycielka wyznaje, że wcale nie jest tak łatwo, ale że się udaje, choć z bólem głowy


Nie pisałam. Przez trzy dni jakoś. Przerwa – spowodowana siłą wyższą (nie chciało mi się jednak kabla z telefonem podpinać do komputera, za dużo zachodu, zwłaszcza, że dopadła mnie okrutna migrena), ale owocnie wykorzystana na przemeblowanie. W głowie, tej bolącej. I oto poniżej szczere zapiski Zołzy po przemeblowaniu.

Po pierwsze do Zołzy dotarło wreszcie, że pracuje. To, że nie na etacie, to nie ma znaczenia. Umowa to umowa, praca to praca. Trener na szkoleniu – praca, copywriter – praca, autorka tekstów na nowopowstający portal i pijarowiec tegoż – praca. Portal  www.niedoskonalamama.pl, pamiętacie i zaglądacie? Praca, praca, praca – nie za dużo płatna, ale praca. A do tej pory jakoś nie wierzyłam, tak bez przekonania zupełnie byłam, że to jednak praca. Nie dlatego, że pieniądze małe. Kokosy na drzewie zostały, w zasadzie na palmie nawet. W zeszłym roku zarabiałam nawet mniej i mówiłam, że pracuję. A teraz? Spadek wiary, że ja jeszcze coś potrafię i mogę, po tym, jak okazało się, że nie ma miejsca dla mnie na uczelni, wyraźnie odbił się na mojej samoocenie. Krótkie doświadczenie braku pracy wystarczyło. Wmawianie sobie, że będę teraz tylko z dziećmi było mydleniem sobie oczu. Nie zasłanianiem się, bo chciałam pracować. To było takie „nic się nie stało, tak miało być przecież, dzieci mam wymagające”. A w duchu ryk, że mi te zajęcia pozabierali, że z tej uczelni nic nie będzie i że „co ja teraz mam zrobić” Trzeba to szczerze przyznać – Zołza Założycielka zachęcała Was do działania, a sama nie wierzyła do końca, że coś jej się uda. A tu proszę – jest praca. I merchandising doktoratu – na bardziej eksponowana półkę.
Nie sądziłam, że krótkie doświadczenie bezrobocia może tak wpłynąć na psychikę, odebrać wiarę, że jeszcze ma się na coś wpływ, w ogóle odebrać wiarę i chęć. Do tego stopnia, że ta najważniejsza praca – z Godzillami – stała się utrapieniem. Do tego bezpłatnym kompletnie. OK, płatnym inaczej, dzioba sobie mogę pocałować za wytarcie tyłka, na przykład. Żadna satysfakcja.
Otóż satysfakcja i z tego powodu, bo praca-praca pozwoliła mi wreszcie inaczej spojrzeć na tę prace – za dzioba. I choć czas się skurczył, a noce wydłużyły, to teraz nawet te 15 minut zabawy jest rzeczywiście zabawą i przyjemnością, a nie najeżonym irytacją wyczekiwaniem, kiedy mi Godzilla odpuści te klocki. Nie mówiąc o tym, że przywiązanie do mopa zamienia się w przywiązanie do klawiatury. Hodowla kota domowego likwidowana jest tylko dwa razy na tydzień, a nie codziennie. I wystarcza. Do czego zmierzam? Do równowagi, która powraca wreszcie do życia. Do tego, że zaczynam mieć i pracę i satysfakcję i czas dla dzieci i męża, a nie mam czasu na frustrację. Tak, bywam zmęczona bardziej, miewam z tego powodu okropne migreny. Zniosłam z uśmiechem.
Powoli się udaje, ginekolog nie miał racji, nie jest to takie karkołomne. Trzeba tylko chcieć osiągnąć tę równowagę – siebie samej, pracy i dzieci. I wcale one nie są w tym najważniejsze. Uwierzcie.

2 komentarze: